poniedziałek, 25 lipca 2016

Dzień trzynasty, ostatni - Jeziora Plitvickie

 Do jezior wyruszamy wcześnie rano. Jest sobota, do tego środek sezonu, liczymy, że , zdążymy je zwiedzić zanim pojawią się tam tłumy turystów. Niestety ok. 8.30 jest już tłoczno. Miejsce na parkingu dosyć głęboko w lesie, a do kasy kolejka na kilkanaście minut stania. Bilet dla dwóch osób kosztują 360 kun (50 euro) - w tej cenie jest mapka parku i możliwość korzystania ze środków transportu w obrębie kompleksu: łodzi pływających po jeziorze i wagoników kursujących co pół godziny. Do wyboru jest kilka tras o różnym czasie trwania (1-8 godz). Biorąc pod uwagę, że czeka nas 11-to godzinny powrót, wybieramy trasę średnią, szacowaną na 4 godz.
Jeziora Plitvickie, to kompleks kilkunastu jezior położonych na różnych wysokościach, połączonych z sobą siecią rzeczek i wodospadów, z których największy ma prawie 80 m. Woda w jeziorach jest krystalicznie czysta i ma niesamowity turkusowy kolor. Jest to według mnie jedno z piękniejszych miejsc w świecie, wpisane zresztą na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Jednocześnie jest to na prawdę dobrze zorganizowane przedsięwzięcie biznesowe.
Nam przeszkadzała konieczność poruszania się po wyznaczonych trasach i tłumy turystów, których nie dało się uniknąć. Z nutką nostalgii wspominamy wodospady Kravica w BiH, mikroskopijne w porównaniu z Jeziorami Plitvickimi, ale za to nie do końca odkryte przez turystów, bardziej dzikie, z możliwością kąpieli i poruszania się własnymi ścieżkami.






Kierujemy się na Karlovac, później Zagrzeb, a następnie w stronę granicy węgierskiej. Podczas stania w 20 km korku do bramek pod Zagrzebiem stwierdzamy, że z polskimi autostradami nie jest najgorzej. Dodam, że 160 km odcinek z Karlovac do granicy węgierskiej kosztował 60 kun (9 E). Wracamy przez Węgry i Słowację aby nie ponosić dodatkowych kosztów związanych z opłatami za autostrady. Trasę wytyczyły Google Maps - nie jest to jednak chyba trasa typowa, gdyż nie widać żadnych samochodów z polskimi rejestracjami, trzeba też było też nieźle namęczyć, żeby tą trasę zaakceptowała Automapa. W domu jesteśmy o godz  2 w nocy. Oddycham z ulgą i składam całusa w kierownicę Opla. Dzielnie pokonał 4 tys km.

niedziela, 24 lipca 2016

Dzień dwunasty - Monastyr Ostrog i Pocitelj (i jedenasty)

Przedostatni dzień pobytu w Czarnogórze, postanawiamy w całości spędzić na leżakowaniu na plaży aby zregenerować trochę siły na długi powrót. Nie mamy do końca określonej drogi powrotu, więc zastanawiamy się, czy jechać drożej ale szybciej przez Chorwację, czy dłużej ale taniej przez BiH. Jeziora Plitvickie, które chcemy zobaczyć następnego dnia są położone bardzo blisko granicy BiH z Chorwacją, więc wchodzi w grę zarówno nocleg na Chorwacji, jak i w BiH. W końcu postanawiamy wracać drogą szybszą, a zaoszczędzony czas poświęcić na zwiedzanie.

Następnego dnia rano około ósmej ruszamy w drogę powrotną. Przejeżdżamy w okolicach Monastyru Ostrog, więc korzystamy z okazji, zbaczamy nieco z trasy i serpentynami wjeżdżamy na parking pod górnym klasztorem, aby zwiedzić ten XVII wieczny, jeden z głównych klasztorów prawosławnych Czarnogóry. Trasy tej bardzo się obawiałem, gdyż ma ona opinię drogi dla wytrawnych kierowców. Całą trasę przejechałem też wcześniej na You Tube. Po drogach nad Jeziorem Szkoderskim i drodze z masywu Lovcen do Kotoru, trasa wydaje się dziecinnie prosta. Monastyr, w dużej mierze wykuty w skale robi duże wrażenie. Na górze jesteśmy trochę zagubieni, bo nie wiemy gdzie kupuje się bilety, ale szybko okazuje się wejście jest bezpłatne, a kolejki które widać są po zakup świec lub w innych celach, których nie udało się rozpoznać.



W BiH uzupełniamy zapas paliwa. Są problemy z kartą płatniczą, więc muszę zapłacić gotówką. Daję 40 marek, pozostałych z poprzedniego pobytu, i ponieważ nadal brakuje kilkunastu marek - banknot 50 E. Dostaję jako resztę woreczek monet - mam nadzieję, że uda się je jakoś wydać, bo w Polsce będzie ciężko zagospodarować.
Po drodze zbaczamy jeszcze do miejscowości Pocitelj, gdzie znajduje się urokliwe miasteczko z pozostałościami twierdzy tureckiej. Chcemy tu także kupić zestaw do kawy i zjeść obiad. Jestem mile rozczarowany, gdyż wydajemy za dwa dania, sałatkę, pieczywo, dwa soki i kawę jedynie 13 E, czyli w porównaniu do cen Czarnogórskich jemy za półdarmo.

 
 
 
Wieczorem docieramy do Korenicy, gdzie zarezerwowaliśmy nocleg.

czwartek, 21 lipca 2016

Dzień dziesiąty - Cetynia i Kotor (i dzierwiąty)

Dzień dziewiąty spędzamy praktycznie cały czas na plaży, aby podgonić opalanie. Na uwagę zasługuje jedynie wizyta w przeuroczej knajpce Konoba Ribar przy starej drodze Bar-Ulczinj i w sporym oddaleniu od Czarnogórskiego zgiełku. Sielski klimat, taras otoczony winną latoroślą i krzewami kiwi, widok na adriatyk i pobliski Bar nie do podrobienia.







 Na dzień dziesiąty mamy dosyć hardkorowy plan. Chcemy zobaczyć Czarnogórę nie tylko tą nadmorską ale i tą, znajdującą się przynajmniej trochę na uboczu od turystycznych szlaków. W pierwotnej wersji mamy zamiar zaliczyć Podgoricę, Monastyr Ostrog, Cetynię (dawną stolicę) a następnie poprzez masyw Lovcen zjechać do Kotoru. Robimy jednak kalkulację i okazuje się, że nie jest to do zrobienia w ciągu jednego dnia. Z konieczności rezygnujemy z Monastyru Ostrog - być może będzie to pretekst do kolejnego przyjazdu w przyszłości.
Do Cetynii jest bliżej przez Budvę, ale tak szczerze mówiąc mam już powoli dosyć tej głównej trasy wzdłuż Adriatyku, gdzie wiecznie są korki i którą już zdążyłem przejechać kilka razy. Dorota z kolei nie daje się namówić na górską drogę z Viprazar do Cetynii, którą widać na mapie dopiero przy maksymalnym powiększeniu. Wybieramy trasę kompromisową, czyli właśnie przez Podgoricę.
W Cetynii spacerujemy trochę deptakiem, pijemy kawkę, zaliczamy pobieżnie podstawowe zabytki. Ponieważ trochę czas nas goni (i szkoda nam też 6E na wejście do muzeum) z bólem odpuszczamy największy zabytek Czarnogóry, czyli stół bilardowy, sprowadzony w XIX w z Europy  a następnie podobno wytargany na osiołku dla największego władcy Czarnogóry Piotra II Petrowicia-Niegosza.





Następnie wjeżdżamy do parku narodowego Lovćen. Naszym celem jest mauzoleum wspomnianego wcześniej władyki. Przy okazji chcemy też kupić specjalności tego regionu: szynkę Pršut i krowi ser.
Cetynia leży na wysokości ok. 400 m a mauzoleum znajduje się na wysokości 1650 m (Jezerski vrh) czyli mamy do pokonania różnicę poziomów ponad 1200 m. Mam obawy, czy opelek podoła, ale daje radę. Późnym popołudniem jesteśmy prawie u celu. Jeszcze trzeba pokonać tylko 450 schodów w wykutym w skale tunelu. Robimy to z kilkoma przerwami na złapanie oddechu. Ze szczytu wspaniały widok na Jezioro Szkoderskie i większość wybrzeża Czarnogórskiego.
Do Kotoru zjeżdżamy słynnymi "agrafkami". Widoki zapierają dech w piersiach - opisy nie były przesadzone. Mamy jak na dłoni całą Bokę Kotorską. Przy pomocy mapy ustalamy nazwy miejscowości i wysp. Jest dosyć duży ruch, ale droga od strony przepaści jest odgrodzona kamiennymi murkami, więc Dorota jest spokojniejsza.
Kotor robi dużo lepsze wrażenie niż Budva. Jest tu co zwiedzać, a miasto ma swój dostojny klimat. Duże wrażenie robi twierdza Św. Jana, widząc ją z dołu, niektórzy uczestnicy wycieczki niestety odmawiają wyjścia. Robi się zresztą wieczór, więc trzeba wracać.


środa, 20 lipca 2016

Dzień ósmy - Budva

Budva nie przypadła nam do gustu. Nie wiem skąd tyle pochlebnych opinii w obiegu. Miasto głośne, tłoczne, odpustowe, najbardziej przypominające Łebę lub Mielno w środku lata. Parking pod starówką 1,5 E/godz. Do tego ten upał...
Starówka ładna ale bez przesady. Przeszliśmy ją wzdłuż i w szerz w pół godziny. Z konieczności publikujemy zdjęcia.









Plaża przy starym mieście, na której na pewno nie chcielibyśmy być.


Dorota przynajmniej ma obiecane zdjęcie pod palmą.

wtorek, 19 lipca 2016

Dzień siódmy - Stary Bar

Jak wynika z prognozy pogody, od dzisiaj do końca naszego pobytu ma być upalnie, więc zamierzamy rano flegować się na plaży, a po południu robić wycieczki.
Dzisiaj jedziemy do Starego Baru. Znajduje się tam jeden z lepiej zachowanych grodów warownych, który niestety mocno ucierpiał w wyniku trzęsienia ziemi w 1979 r. Poza tym znajdują się tam dwie interesujące knajpki Kaldran i Konoba Kula, gdzie ponoć podają dobrą jagnięcinę.
Na miejscu okazuje się, że jest to bardzo urokliwe małe miasteczko, z jedną główną kamienną uliczką, przy której znajduje się kilka restauracji, hotel a miejscowi sprzedają pamiątki i domowe produkty. Dajemy się namówić na dżem z fig. 



Po drodze przeglądanych też karty dań, które są wystawione na zewnątrz. W Kaldranie praktycznie płynną polszczyzną kelner informuje nas, że nie serwują jagnięciny, gdyż dobra jagnięciną dostępna jest jedynie w rejonie Podgoricy (udamy się tam więc kiedyś). W drugim z wytypowanych lokali jednak figuruje w karcie, więc postanawiamy tam zajrzeć po zwiedzaniu.
Twierdza robi, pomimo zniszczeń duże wrażenie. Jestem zdziwiony, bo nie ma tu jakiegoś z góry narzuconego kierunku zwiedzania. Można wszędzie zaglądać i chodzi się niczym w jakimś labiryncie. Dorota oczywiście gubi się, gdy postanawiam usiąść na chwilę na ławeczce i zadumać przy papierosku nad minioną świetnością warowni.
Jest tu kilka budowli dobrze zachowanych lub może odbudowanych m.in. wieża zegarowa i akwedukt.