sobota, 16 lipca 2016

Dzień trzeci - Mostar

Dzień lajtowy, bo do pokonania mamy tylko 130 km (teoretycznie 2 godz). Jemy spokojne śniadanie na niezbyt tłoczonej o tej porze Bascarsiji, na które składa się kolejny specjał bałkański burek (coś w rodzaju rurek z ciasta francuskiego z nadzieniem mięsnym, serowym lub warzywnym), baklava (Dorota), hałwa (ja) i kawa z tygielka. Odwiedzamy to czego wczoraj nie zdążyliśmy zobaczyć (ratusz) i zaglądamy ponownie do Begowej Dżamilii.
Ruszamy powoli w kierunku Mostaru, bardzo piękną widokowo drogą wzdłuż Neretwy. Droga wije się wśród całkiem już sporych gór a rzeka ma cudny zielony kolor. Próbujemy kilkukrotnie uchwycić to na zdjęciach, ale jakoś to wychodzi inaczej. Po drodze liczne bary z jagnięciną za jedyne 20 KM/kg  - niestety jesteśmy dopiero co po śniadaniu (później okazało się, że w Czarnogórze kwota podobna tyle że w Euro...).














































Mamy jeszcze sporo czasu więc odwiedzamy Blagaj niedaleko Mostaru. To klasztor derwiszów, częściowo wykuty w skale, nad wypływającą że skały rzeką Buną. 


 

 Aby wejść do środka, trzeba założyć specjalne "fartuszki" zakrywające kolana, a panie dodatkowo chusty na głowę.
 

Miejsce nas bardzo oczarowała więc postanawiamy posiedzieć tam dłużej oraz zjeść wcześniejszy obiad. Realizuję swoje postanowienie spróbowania wszystkich typowych dań regionalnych i zamawiam peksimet, czyli coś w rodzaju racuchów, Dorota, bardziej tradycyjnie - pstrąga. Mamy trochę problemów z ustaleniem, czy to na pewno pstrąg, bo słownik wskazuje, że pstrąg to "pastrva" a w karcie figuruje "pastranka" (lub coś w tym rodzaju) ale kelner potwierdza.

 

Wpadam na to, że można w nawigacji wpisać współrzędne zamiast nazwy miasta. Na początku wydaje się, że to strzał w dziesiątkę, jednak w Mostarze nawigacja całkowicie głupieje. Cały czas każe skręcać w jakieś iluzoryczne drogi, których nie ma, po godzinie  wyjeżdżamy z powrotem w tym samym miejscu. Jakoś udaje się w końcu dojechać.
Miły właściciel daje mapę i zaznacza, co warto zobaczyć - tego starczyłoby na trzy dni, a my mamy tylko jedno popołudnie. Ograniczamy się do Starego Mostu i meczetu Koski Mehmed-pashina. Meczet dużo skromniejsze niż ten w Sarajewie. Oceniliśmy także, że 16 KM za zwiedzanie i wejście na minaret to trochę za dużo. Będąc na moście, mamy okazję obserwować skoki młodych mężczyzn do Neretwy. Chłopcy robią przy tym trochę ceregieli aby uzyskać, jak najwięcej datków, koniec końców jeden z nich skoczył (wysokość mostu to pewnie z 10 m). Później okazało się, że stawka to 50 KM. Włóczymy się wąskimi uliczkami po muzułmańskiej stronie mostu, tu i ówdzie siadając w knajpkach na kawie (ja) czy winie (Dorota). Schodzimy nad rzekę aby sfilmować skok, co w końcu się udaje. 
 
 
 
 

 



 W mieście widoczne są ślady wojny.  Zniszczone budynki, wgłębienia po kulach na fasadach.

W międzyczasie robi się wieczór. Kolacja w z góry upatrzonej knajpie (Hindin Han). Próbuję kolejnego specjału bałkańskiego - Pljeskawicy. To olbrzymi kotlet z mielonego mięsa wołowego (?), taki hamburger, tylko większy, smażony na grilu. Skarb ogranicza się do kilku butelek wina (spokojnie, jedna butelka to 0.2 l).

Po kolacji trafiamy do innego lokalu na koncert (duet jazzowy), dziewczyna Bosko śpiewa  (na dodatek, też tak wygląda), wszystkie piosenki znamy, jest fajny klimat więc grzęźniemy tam do północy, gasząc pragnienie piwem i podśpiewując co bardziej znane kawałki.
Nocny Mostar pozostanie nam na długo w pamięci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz